Szwajcaria, występująca na arenie międzynarodowej pod skrótem CH (łacińskie Confoederatio Helvetica), to kraj Czekolady i Hajsu, sera i krów, alp i drogich zegarków, neutralności i referendów… Czy to właśnie takie są skojarzenia Polaka, który w Szwajcarii jeszcze nigdy nie był, a jedynie coś tam, kiedyś, gdzieś słyszał?
W samej Szwajcarii mieszkam ciut ponad 4 lata, ale doliczyć do tego można poprzednie dwa lata spędzone u jej bram, w małym francuskim miasteczku pod Genewą. Co mnie w Szwajcarii zaskoczyło, do czego musiałam się przyzwyczaić, a co nadal uważam za po prostu dziwne?
Dużo zarabiasz, ale dużo wydajesz
To chyba najbardziej uderzające, gdy po raz pierwszy stykamy się ze szwajcarskimi realiami. Pierwsza pensja w kieszeni lub na koncie, przewija się myśl, że to tyyyyle pieniędzy, jesteśmy bogaci! Można biec na Bahnhofstrasse w Zurychu, najdroższą ulicę świata, i wydawać, wydawać… Ale jak tylko po drodze do Louisa Vuittona wstąpimy do najbliższego spożywczaka, mina nam zrzednie. Ile kosztuje chleb!? Niemożliwe! A mleko, jajka, mąka, makaron, pomidory… Gorączkowo przeliczając te ceny na “nasze” może się okazać, że każda cena jest tak wywindowana w górę, że zamiast z pełnymi siatkami zakupów wyjdziemy ze sklepu tylko z kołataniem serca. A wizytę na Bahnhofstrasse odłożymy, przynajmniej na jakiś czas.
Faktycznie, zarobki w Szwajcarii są stosunkowo wysokie, ale wysokie są też koszty (i co za tym idzie – jakość) życia. Jeśli nie należymy do grupy osób płacącej podatki u źródła (po niemiecku Quellensteuer – automatycznie dla osób z pozwoleniem na pobyt i pracę B), to z pensji musimy sami też odłożyć odpowiednią kwotę na doroczne rozliczenie podatkowe. Gdy wynajmujemy mieszkanie, zwyczajowo należy jako kaucję (zwrotną dopiero kilka miesięcy po wyprowadzce) wpłacić dwie-trzy wysokości czynszu. Za ubezpieczenie zdrowotne też płacimy sami, zależnie od wybranej firmy ubezpieczeniowej, wybranej franczyzy oraz kilku czynników (wiek, istniejące choroby itp.) od około 300 franków miesięcznie za osobę, dzieci nieco mniej, o ile nie zawarliśmy ubezpieczenia dodatkowego. W naszej czteroosobowej rodzinie te koszty to około 800 franków miesięcznie. Koszty opieki nad dziećmi również potrafią powalić na ziemię (w placówce opieka pon-pt dla jednego dziecka w wieku przed-przedszkolnym to około 2500 franków miesięcznie, więcej o opiece nad dziećmi tutaj: https://polkowska.ch/pl/opieka-nad-dziecmi/ ). Wypad do przeciętnej restauracji dla dwóch osób to w przeliczeniu koszt zakupów spożywczych na tydzień dla czteroosobowej rodziny w Polsce.
Dobra zasada, aby mniej więcej rozumieć tutejsze ceny, to przeliczanie jeden do jednego. Czyli jeśli coś w Szwajcarii kosztuje 4 franki, to tak, jakby w Polsce kosztowało 4 złote. Oczywiście jest tu sporo wyjątków, które do tej reguły nie przystają, galopująca obecnie w Polsce inflacja zupełnie nie ułatwia, ale ta zasada z grubsza może pomóc nam uniknąć wyżej wspomnianych palpitacji po wizycie w markecie.
Pralki w piwnicach
Gdy pierwszy raz przychodzi się na oglądanie potencjalnego mieszkania do wynajęcia, w większości przypadków w łazience oraz kuchni na darmo szukamy pewnego sprzętu. Czyżby Szwajcarzy, niby tak zaawansowani technicznie, nadal prali swoje ubrania ręcznie? Albo hołdowali tradycji zbiorowego prania odzieży w rzekach, przyśpiewując sobie ku umileniu niekoniecznie przyjemnego obowiązku? Otóż nie, nie cofamy się w czasie, a mieszkańcy Helwecji aby zaoszczędzić cenne metry kwadratowe w mieszkaniach, z praniem przenoszą się po prostu do piwnicy. W specjalnych pomieszczeniach, obok garaży i komórek lokatorskich, stoją pralki oraz suszarki (ich ilość zależna od ilości mieszkań w budynku) lub specjalne urządzenia do odprowadzania wilgoci w pomieszczeniu ze sznurkami do suszenia oraz często wisi lista. Moje doświadczenia były różne: w Wiedniu mieliśmy jedną pralkę i jedną suszarkę na kilkadziesiąt mieszkań i prało się raz-dwa razy w miesiącu, czasem o dziwnej porze, zwłaszcza dla pracujących (np. o 11 w czwartek i 15 w środę), w zależności od tego, jak szybko zdążyło się wpisać na świeżo wywieszoną listę. Pamiętam że chyba dwa czy trzy razy w ciągu dwóch lat zdarzyło się, że wywieszona kilka godzin wcześniej lista zniknęła, a zaraz pojawiła się nowa, bez dokonanych przez pierwsze kilka osób wpisów. Widocznie komuś nie spodobało się, że inny mieszkaniec “zaklepał” zwyczajowy czas prania tego kogoś, i zaczęła się mała “wojna na listy”. Za każdym razem, kiedy mijałam wywieszoną listę, byłam zmuszona sprawdzić, czy to ta “stara”, na którą zdążyłam się wpisać, czy też już “nowa” i jeśli się nie pospieszę, to mogę w tym miesiącu prać jedynie w umywalce lub prać normalnie, ale kosztem opuszczonych zajęć na uczelni…
W naszym zuryskim budynku mamy pralkę zarówno w mieszkaniu, jak i w piwnicy. Ponieważ mieszkań w budynku jest jedynie cztery, to nie było ani listy, ani większych problemów – jeśli akurat zdarzyło się, że chcieliśmy coś uprać, a pralka była zajęta, wystarczyło zostawić kosz z praniem nieopodal pralki (znak, że planujemy) i przyjść kilka godzin później lub następnego dnia. Pralkę do mieszkania kupiliśmy dopiero po około roku od wprowadzenia się, po tym, jak przyszła na świat nasza pierwsza córka i nie uśmiechało nam się chodzenie z praniem trzy kondygnacje w dół dodatkowo z niemowlakiem na ręku, albo zostawianie maleństwa samego w mieszkaniu na kilka minut. Z pralki piwnicznej korzystamy teraz jedynie, gdy mamy do uprania pościel, rozwieszamy też ją wtedy w suszarni zamiast w mieszkaniu. Nasi sąsiedzi z parteru natomiast intensywniej korzystają z tej ogólnodostępnej pralki niż my. Słyszałam natomiast opowieści o sąsiadach mszczących się za “nieprzepisowe” pranie czy zbyt długie suszenie zamykaniem pralni na klucz, historie o kradzieży markowych ubrań schnących na sznurkach, ale też głosy pochwalające uczynnych sąsiadów składających cudze pranie lub pomagających je nosić, jeśli ktoś jest na przykład chory: więc zależy, na kogo trafimy za ścianą.
Brak numerów mieszkań
Gdy mówimy o mieszkaniach i adresowaniu listów, to na pierwszy rzut oka też może się zdawać, że czegoś brakuje. Nazwisko jest, nazwa ulicy jest, numer budynku jest, ale gdzie jest numer mieszkania? Otóż w Szwajcarii mieszkania nie są numerowane, a tą rolę pełnią nazwiska. Nie mamy tutaj “tej rudej spod trójki” oraz “tych z bliźniakami spod dziesiątki”, ale panią Müller z parteru oraz rodzinę Schmidtów z drugiego piętra. Z jednej strony pozwala nam to na trochę łatwiejsze zawarcie znajomości, czy choćby zapamiętanie nazwiska właśnie. Z drugiej od razu można zidentyfikować prawie wszystkich nie-Szwajcarów, co w pewnym stopniu “ułatwia” dyskryminację. Jeśli chodzi o problemy, to pojawiają się one w przypadku mieszkań studenckich. W sytuacji konkubinatu (strasznie nie lubię tego słowa) dwa różne nazwiska partnerów spokojnie jeszcze zmieszczą się na skrzynce pocztowej oraz przy przycisku na domofonie, ale jeśli tych różnych nazwisk jest powiedzmy pięć, to zaczyna się robić dość nieczytelnie… Spotkałam się z tym, że studenci (i nie tylko, powiedzmy sobie szczerze, że również młodzi pracujący stosunkowo często korzystają z tej bardziej oszczędnej formy wspólnoty mieszkaniowej czyli po niemiecku Wohngemeinschaft, w skrócie WG) nadają swojemu wspólnemu mieszkaniu nazwę. Z nazwiskami bywają też czasem inne problemy… Bo co prawda w Szwajcarii raczej mi się nie zdarzy, że w tym samym budynku zamieszka jakaś druga pani Polkowska, za to przy popularnych nazwiskach i większych budynkach już takie ryzyko istnieje. Choćby w sąsiadującym z moim budynku mieszkają w dwóch różnych lokalach dwaj panowie Meier (na domofonie mają same nazwiska, bez imion). Do dziś się zastanawiam, czy każdego tygodnia spotykają się oni w celu wymiany źle doręczonej poczty i może się nawet dzięki temu zdążyli zaprzyjaźnić? Czy może jeden ma do drugiego żal o dzielenie nazwiska i związane z tym pomyłki? Chętnie bym się dowiedziała, jak to naprawdę jest, ale biorąc pod uwagę trudności w zawarciu bliższej znajomości z rodowitymi Szwajcarami, zapewne będę do końca życia się jedynie zastanawiać.
Publiczna demonstracja poglądów z okna
Tutaj o sąsiadach można często dowiedzieć się pewnych rzeczy, nawet nie zamieniając z nimi słowa. Głównie w okresie przed referendami. To właśnie wtedy na balkonowych poręczach i w oknach powiewają tekstylne transparenty, które wykłócają się jeden z drugim poprzez takie frazy jak na przykład “Nie dla zanieczyszczenia!” lub “Nie dla podwyżki cen energii!”. Zwolennicy i przeciwnicy tych czy owych inicjatyw dostają doręczone do domu “materiały propagandowe”, a spacerując po pewnych okolicach miast można zauważyć wyraźne tendencje w tę lub w tamtą stronę. W Zurychu na przykład zeszłego lata było bardzo kolorowo, bo w wielu oknach wisiały tęczowe flagi popierające inicjatywę “Ehe für alle” (małżeństwo dla wszystkich), która została później w referendum przyjęta. Niektóre z tych flag wiszą nadal, podobnie jak na przykład flagi wzywające do ochrony lodowców, które od słońca już bardzo mocno wypłowiały.
Co ciekawe, nie zaobserwowałam do tej pory, aby takie demonstrowanie i publiczne wręcz “obnoszenie się” ze swoimi opiniami i ideałami było w jakikolwiek sposób źle odbierane lub stawało się przyczyną niesnasek między sąsiadami.
Kolejną ciekawą tradycją, trochę powiązaną z wywieszaniem z okien flag, jest wywieszanie lub wbijanie w ogródku na wysokim patyku kartonowych tabliczek na przykład z bocianem, żabą, autkiem czy też motylkami obok pięknie wykaligrafowanego imienia i daty urodzin nowego członka rodziny. Pal licho RODO, niech wiedzą wszyscy, że u rodziny Kunz jest młody Hans lub maleńka Heidi! Wiedząc o tej tradycji z ciekawością obserwowałam wiele tabliczek z datami sprzed maksymalnie kilku miesięcy, ale ze zdziwieniem zauważyłam też kilka takich, które posiadacze owych imion mogli zapewne spokojnie sami przeczytać, gdyż osiągnęli już wiek przedszkolny.
Woda pitna w kranie i na ulicy
Biorąc pod uwagę moje doświadczenia, z rezerwą podchodziłam do picia wody prosto z kranu. Ale w Szwajcarii targanie zgrzewek wody niegazowanej ze sklepu do domu jest raczej rzadkim zjawiskiem. Popularne wśród miłośników bąbelków są za to urządzenia typu SodaStream, dzięki którym można zamienić kranówkę w wodę z gazem. Na spacery po mieście czy nawet wędrówki po górach często wystarczy wziąć mniejszą butelkę, którą bezpłatnie i bezproblemowo można napełnić w specjalnych fontannach, poidełkach czy kranikach. W samym Zurychu takich fontann jest ponad 1200! Zasadniczo jeśli nie jest napisane, że woda nie nadaje się do picia, to można ją spokojnie podawać nawet niemowlętom (moje dzieci od początku rozszerzania diety piją zuryską kranówkę, bez gotowania).
To oczywiście jeszcze nie wszystkie osobliwości i typowe dla Szwajcarii rzeczy, więc temat będę kontynuować w następnych wpisach. A co dla was jest “typowo szwajcarskie”?

Tłumaczka pisemna i ustna między polskim, angielskim i niemieckim. Żona, matka dwóch córek, feministka. W Szwajcarii (swoim siódmym kraju zamieszkania) od 2017 roku.
https://www.facebook.com/dorota.polkowska
https://www.instagram.com/mamatlumaczka