Nie wiem jak wy, ale ja uwielbiam wszelkiego rodzaju second handy. W sklepach “zwykłych” nie czuję takiej nutki ekscytacji, bo tam wszystko jest raczej przewidywalne i rzadko trafiam na coś, co mnie zaskoczy, zdziwi czy rozbawi. Natomiast w second handach doświadczam tego praktycznie za każdym razem. Pomijając kwestie troski o planetę, czy zwykłej oszczędności pieniędzy, second handy to miejsca po prostu dla mnie ciekawe. W Polsce lubiłam buszować w “lumpach” w poszukiwaniu perełek ubraniowych, czasem zdarzały się markowe ubrania za bezcen, nawet jeszcze z metką, czasem lekko używane, ale wspaniałej jakości ubrania uniwersalne, a czasem coś, co trudno opisać inaczej niż kompletny miszmasz kolorów, wzorów i materiału, ale z potencjałem na przerobienie na jakiś fajny kostium. Co prawda dokładne przeszukanie całego asortymentu choć jednego z takich sklepów potrafiło zająć kilka godzin, ciuchy były pomieszane w wielgachnych koszach, znalezienie lewego buta do pary do tego przymierzonego już prawego trzymanego w dłoni graniczyło z cudem, ale po udanych poszukiwaniach oprócz unikalnych zdobyczy miało się też poczucie satysfakcji i zwycięstwa w walce z górami tekstyliów lub z innymi poszukiwaczami skarbów. Bo gdy poszukując buta lewego, nagle zauważacie kątem oka kogoś, kto ów but dzierży w dłoni poszukując prawego, można albo spróbować swoich sił w dyskusji i nakłonić przeciwnika do oddania sztuki obuwia, lub też sprawdzić kto ma więcej cierpliwości i kto pierwszy zrezygnuje lub komu mniej zależy. Daremnym byłoby udanie się do pracownika sklepu z pytaniem, czy nie ma przypadkiem drugiej takiej samej pary, bo spotka nas tylko puste spojrzenie lub ewentualnie drwiący uśmiech. Kiedyś udało mi się upolować bluzę i spodnie dresowe będące kompletem, ale kupiłam je w dwóch różnych dniach, i wisiały w dwóch różnych kategoriach. Podobnie jak z sukienkami dla moich córek – dorwałam kiedyś identyczne, ale z różnicą w rozmiarze i akurat wtedy idealnie pasowały na moje niewiele różniące się wzrostem latorośle.
Za to moje pierwsze spotkanie ze sklepami z odzieżą używaną w Szwajcarii nieco mnie rozczarowało. Sklep wyglądał jak każdy inny sklep z odzieżą nową. Ubrania ładnie wisiały na wieszakach, uporządkowane i posortowane, a ceny wcale nie wyglądały na niższe niż w normalnym sklepie podczas wyprzedaży. W Polsce też się takie ekskluzywne second handy zdarzają, ale do nich zaglądałam zdecydowanie rzadziej. Początkowo, zrezygnowana, stwierdziłam, że zapewne w Szwajcarii, kraju tak bogatym, tanie second handy raczej nie występują w przyrodzie.
Szukając jednak alternatywy dla lumpów, najpierw skierowałam się ku temu, co już trochę znałam, czyli Facebook Marketplace. Jest to jedna z funkcji Facebooka, dzięki której można sprzedawać, kupować oraz wynajmować. Szukając tego, co nas interesuje, zawężamy się do określonego regionu, podobnie jak wystawiając przedmiot. Można znaleźć też niezliczoną rzeszę grup sprzedażowych, na których wystawiane są np. ubranka dla dzieci, specjalne podwójne dla bliźniąt, książki w różnych językach, akcesoria i ubrania do karmienia piersią itp., itd. Z mojego doświadczenia, sprzedawanie i kupowanie na Facebooku jest raczej proste. Wystawiasz przedmiot, zainteresowane osoby do ciebie piszą w wiadomościach prywatnych, umawiasz się na sposób przekazania przedmiotu, sposób zapłaty i po zakończonej transakcji kasujesz ogłoszenie. Jeśli przedmiot ma zostać wysłany, to potrzeba odrobinę zaufania, bo zazwyczaj płaci się z góry i wysyłka następuje po otrzymaniu pieniędzy (tak robię ja, zarówno przy kupnie, jak i przy sprzedaży). Potencjalnego oszusta dość łatwo znaleźć, jeśli kwota została przelana na czyjeś konto bankowe lub za pomocą popularnego w Szwajcarii Twinta (to coś jak polski blik). Jednak “zwykłe” niewysłanie opłaconego przedmiotu, to nie jedyny przekręt, na jaki trzeba uważać, kupując lub sprzedając coś przez Marketplace. Ostatnio dużo słyszę, oraz sama spotkałam się z przekrętem na kuriera. Polega on na tym, że potencjalny kupujący jest tak bardzo zainteresowany i tak bardzo zajęty pracą, że nawet nie chce przedmiotu oglądać, ale wyśle za to kuriera jakiejś znanej lub mniej znanej firmy. Kurier ma się zjawić z kopertą z ustaloną kwotą, ale taki sposób odbioru wymaga ubezpieczenia (które zostanie nam przecież zwrócone – taaak, a mi tutaj czołg jedzie…), a kurier oprócz adresu potrzebuje też naszego numeru telefonu oraz maila(?). W innych wariantach oprócz wykradania danych i utraconych pieniędzy na “ubezpieczenie”, można też zostać poproszonym o dodanie do przesyłki karty podarunkowej, gdyż wystawiony przez nas przedmiot ma być prezentem dla kogoś jeszcze innego, a kupiona przez nas karta do owego prezentu dodatkiem. Oczywiście nie muszę dodawać, że za każdym razem, gdy zainwestujemy w podobną transakcję jakieś pieniądze, klikniemy w podane przez “zainteresowanego kupnem” linki, tylko na tym stracimy. Zdarzało się też, że “kurier” faktycznie przyjechał i przedmiot przejął, ale zamiast koperty miał jedynie zapewnienia o tym, że wykonany został już przelew (taaa, o czołgu już wspominałam, prawda?), lub koperta była, ale pieniądze po bliższych oględzinach okazywały się być fałszywkami. Oprócz tego, zdarza się też sporo innych sposobów na wyłudzenia pieniędzy lub towarów, ale chyba jedynym skutecznym sposobem na ich uniknięcie jest po prostu unikanie sprzedawania i kupowania w internecie w ogóle. W Szwajcarii funkcjonują też odpowiedniki naszego Allegro, a mianowicie Ricardo oraz Tutti, gdzie podobne oszustwa też się zdarzają. Przyznam szczerze, że kupiłam niegdyś kilka rzeczy znalezionych na Tutti, ale te wystawione przeze mnie nie znalazły kupca, za to po wystawieniu na Marketplace już tak.
Kolejnym objawieniem dla mnie były różnego rodzaju ryneczki i cykliczne pchle (i nie tylko) targi. Trafiłam na nie zupełnym przypadkiem, i przepadłam. Uwielbiam przechadzać się między straganami, przeglądać różności i szukać rzeczy ciekawych oraz prawdziwych okazji. A na takich ryneczkach bywa dosłownie wszystko. Figurki, biżuteria, sztućce, naczynia, zabawki, ubrania, buty, akcesoria, książki, obrazy, zegarki, gadżety prosto ze szwajcarskiej armii, meble, elektronika, przyrządy medyczne… Targi są także doskonałą okazją do poćwiczenia języka, bo nie każdy ma w zwyczaju opisywać cenami cały asortyment, więc jeśli coś wpadnie w oko, to pierwszym pytaniem jest to o koszt owego przedmiotu. A potem można albo wypytać o szczegóły, albo też i zacząć się targować (choć nie jest to oczywiście wcale obowiązkowe). Minusem takich targów bywają ogromne tłumy, bariera językowa (gdy ktoś mówi w bardzo różniącym się od standardowego niemieckiego dialekcie) oraz paradoksalnie, zbyt szeroki wybór (bo jak to wszystko obejrzeć w tak krótkim czasie?!). Również kwestia tego, że nie można się tam udać w dowolnym dniu czy momencie, ogranicza możliwości tych z nas, których godziny pracy są sztywno ustalone i nie podlegają negocjacjom.
Ale najlepsze zostawiłam na koniec. Tak też się złożyło, że to było chronologicznie jedno z moich ostatnich “odkryć”: Brocki. Brocki, czyli skarbiec wszystkiego, co używane, wszystkiego, co jeszcze przydatne. Brockenstube lub Brockenhalle, krótko Brocki, to sklep z rzeczami używanymi, które będąc w dobrym stanie mogą jeszcze długo posłużyć nowym posiadaczom. Takich sklepów jest w Szwajcarii zdecydowanie sporo i oprócz ubrań, czyli głównego produktu w polskich ciuchlandach, handlują też wszelkimi innymi kategoriami przedmiotów. Często są one prowadzone przez organizacje charytatywne, jak na przykład Armia Zbawienia, a swój asortyment otrzymują za darmo od firm czy też zwykłych obywateli, którzy chcą się pozbyć swoich starych “gratów” i jednocześnie zrobić coś dobrego. Zaglądanie do Brocki to dla mnie właśnie to samo, co buszowanie po szmateksach: ekscytujące poszukiwanie perełek, ale czasem też zwyczajnie takich przedmiotów, które co prawda mogłabym spokojnie kupić nowe, ale czemu, jeśli mogę kupić używane taniej, a posłużą mi właściwie tak samo (no i zawsze dodatkowe dwa bonusy w postaci tak zwanych dobrych uczynków, bo poprzez wsparcie organizacji charytatywnej oraz dołożenie swojej cegiełki do cyklu reuse-reduce-recycle)? Do lokalnego Brocki zaglądam dwa-trzy razy w miesiącu, zazwyczaj wpadając jak po ogień, żeby sprawdzić tylko, czy może trafiło się akurat to, czego chwilowo potrzebuję, ale zawsze cieszę się, gdy udaje mi się wygospodarować choćby pół godziny na przejrzenie reszty przedmiotów w ofercie danego dnia.
Kupowanie z drugiej ręki chyba już dawno przestało być tematem tabu czy czymś wstydliwym i wcale nie oznacza, że nas na nowy przedmiot nie stać. Oczywiście są też pewne rzeczy, których nigdy nie kupię z drugiej ręki (przykładowo bielizna, choć i nową także trzeba porządnie przed użyciem wyprać, jak z resztą wszystkie „nowe” ubrania). Rozumiem też, że dla osób, które przykładowo wychowały się w bardzo skromnych warunkach, a obecnie finansowo mają się dobrze, second handy kojarzyć się mogą raczej mało pozytywnie i nie należą do miejsc, w których chce się przebywać. Jednak patrząc na tak prężnie działające strony jak Vinted, albo nawet inicjatywy oddawania rzeczy za darmo jak polskie “Uwaga, śmieciarka jedzie” lub szwajcarskie “will öpper?” oraz po prostu obserwując, kto odwiedza pchle targi i Brockenhausy, widać wyraźnie, że kultura ponownego wykorzystania ma się dobrze i nie ogranicza się jedynie do osób, których zasoby finansowe są skromniejsze niż przeciętnie. Ja sama myślę, że to krok w zdecydowanie poprawnym kierunku.

Tłumaczka pisemna i ustna między polskim, angielskim i niemieckim. Żona, matka dwóch córek, feministka. W Szwajcarii (swoim siódmym kraju zamieszkania) od 2017 roku.
https://www.facebook.com/dorota.polkowska
https://www.instagram.com/mamatlumaczka